sobota, 13 lutego 2010

Drocząc się z weną i czasem, którego brak

Czy też tak macie czasem, że jeśli bardzo czegoś chcecie to pojawia się sto pięćdziesiąt spraw- na-zaraz-niecierpiących-zwłoki i skutecznie Was odsuwa od realizacji zamierzeń? Albo że wena, w chwili gdy w końcu (!) znajdzie się ten wolny czas, zupełnie rozmija się z nieodpartą chęcią zrobienia czegokolwiek?
Właśnie taki miałam tydzień. Do pasji doprowadzał mnie fakt, że tak bardzo mi się chce zrobić cokolwiek, nadrobić zaległości, zrealizować pomysły, a tu tyyyle bieżących spraw, które skutecznie trzymają te chęci na uwięzi. A w chwili gdy powiedziałam: Basta!, okazało się, że co z tego że mi się tak chce zrobić cokolwiek jak wena gdzieś odleciała, jakaś taka bezkształtna, niekonkretna...

Tak więc zdołałam w gruncie rzeczy wykończyć jedynie "strukturalne" ramki (jedne z tych prac, które rozpoczęte czekają na lekki ostateczny szlif by wyjść na światło dzienne do ludzi...) oraz zrobiłam talerz-paterę, która jeszcze wczoraj straszyła mnie swoim brakiem wyrazu, a dziś udało mi się osiągnąć efekt, który nawet mnie usatysfakcjonował. (Co w nawiązaniu do opisanej sytuacji i towarzyszących jej uczuć jest sukcesem :))
Na porządne światło dzienne do zdjęć dziś nie miałam niestety co liczyć:(

\





Przyszły tydzień zapowiada się lżej. I jakoś mi tak optymistyczniej. Może wena z prawdziwego zdarzenia powróci... :)

niedziela, 7 lutego 2010

Prezent mocno poślubny i wieści zeszłotygodniowe

Prezent mocno poślubny, bo z J. ślubowaliśmy już całkiem spory czas temu i raczej żyjemy już wspomnieniami pięknymi o tym momencie niż żywym przeżywaniem na świeżo. Mój brat (jedyny, młodszy) jednakże, postanowił tamten czas okołoślubny przeczekać z obdarowywaniem nas czymkolwiek, nie chcąc się powielać z czymkolwiek. I tak prezent obiecany był, a Tomcio ciągle myślał nad czymś co jego siostrę zaskoczy i uszczęśliwi. I w końcu znalazł. :)

Braciszek był tak podekscytowany swoją niespodzianką, a ja tak niecierpliwa jego zapowiedziami, żebym "robiła miejsce w galerii (galerii-sklepie jaki prowadzę)", że nie wytrzymałam i zabawiłam się w małego detektywa odkrywając jego tajemnicę... Nie powiem! Zaskoczył mnie! I oto dotarł do mnie w minionym tygodniu taki oto prezent (po)ślubny... :)
 



Stara maszyna Singer, licząca ok. 115 lat, przyłapana przez Tomka na Allegro za całkiem-okazyjną-cenę.
Marzyły mi się nogi ze starej maszyny, bo planowałam dorobić blat i wykombinować zgrabny stylowy stolik na laptopa, co by J. nie narzekał, że nie ma gdzie pracować. I brat o tym dobrze wiedział. Tyle tylko, że jak maszyna doszła to serce mi zmiękło. Żal mi zupełnie tak bezdusznie rozdzielić leciwą maszynę ze stelażem, szczególnie że tyle razem przeżyły i jest na tyle cenna, bo podobno działa. Na blacie urzekła mnie oryginalna wygrawerowana miarka. Przydałaby się jej niewielka renowacja. Narazie maszyna stanęła na części galeryjnej mojego sklepu stając się ślicznym tłem do Jolcinych patchworkowych podkładek.

Tydzień dla mnie był ciężki, pracowity bardzo, obfitujący w liczne warsztaty twórcze, które prowadzę. Satysfakcjonujące, bo nowe, inne, ciągle inspirujące, ale w obecnym stanie nieco wyczerpujące chwilami.
W związku z tym całkiem nie usatysfakcjonował mnie fakt, że mimo chęci nie miałam czasu zabrać się za efektowną działalność. Była chociaż efektywna - gazetnik okazał się wymagać jeszcze szlifowania
rzeźbień, tralek i wielu poprawek, stąd też bardzo mocno znów zaprzyjaźniałam się z papierem ściernym.

A wczoraj była nagroda po ciężkim tygodniu pracy - wypad do klamociarni, który jednak pechowo zakończył się prawie bezowocnie. Prawie, bo nie byłabym sobą gdybym wróciła z pustymi rękami. Wygrzebałam taką oto podłużną tackę. Zachwyciła mnie tłoczeniami i na pewno do czegoś mi się przyda... :)

Na ten tydzień obiecuję poprawę: MUSZĘ w końcu skończyć ten gazetnik.