niedziela, 18 lipca 2010

Drożdżówki z serem poproszę!

Dom pachnący wypiekami - piernikami, biszkoptami przekładanymi kremem, sernikami, naleśnikami z serem, racuchami z jabłkami oprószonymi cukrem pudrem... Taki jest dom Babci w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Jeszcze nie tak dawno Babcia witała w drzwiach i zapraszała na pyszności, które oczywiście w jej ocenie były "niczym specjalnym", dla mnie - tylko Babcia TAK piekła i TAK gotowała. Jak to babcia. Moja Mama, niestety uwikłana w codzienną pracę i obowiązki, ciągły bieg życia, nie bardzo miała czas na tak częste wypełnianie naszego mieszkania zapachami słodkich wypieków. Tęsknota pozostała, a w marzeniach budowałam swój przyszły dom, pełen kuchennych pysznych zapachów.
I choć w dobie pędzącego dziś naprzód świata i obliczu wiecznego braku czasu, marzenia te spełniać nie łatwo, to na przekór - walczę o nie :)
Jeszcze kilka lat temu te kąty wypełniały zapachy Babcinej kuchni, a dziś przyszła kolej na mnie i moje kulinarne fanaberie.

Przy niedzieli zachciało mi się czegoś swojego i słodkiego. W szpitalu przyzwyczaili mnie podwieczorkami do codziennej dawki słodyczy (rozbestwili mnie!). I tak chodziłam od kilku dni mając ochotę na jakąś słodycz już w-końcu-nie-kupną, a taką z pewnego źródła (bo swoją), jaką jeść w obecnym stanie mogę. Jak dopało, to nie odpuściłam i wspólnymi siłami z J., z Michaśkiem na rękach, przy piersi i innych akrobacjach udało nam się upiec nasze pierwsze wspólne drożdżówki.

Myślałam, że uda mi się jeszcze dziś zaprosić Was na późny podwieczorek, ale mój Synek skutecznie mnie odciągnął od monitora. Zatem z przyjemnością zapraszam na słodkie śniadanko z pysznymi drożdżówkami serowymi...

Przepis zaczerpnęłam z Pracowni Wypieków i zapisuję do ulubionych. Ciasto wychodzi mięciutkie i pulchne, całość przepyszna. Dałam nieco więcej sera niż w przepisie. Zrobiłam dwie wersje - jedną "czystą" z samym serem, drugą - z serem i płatkami migdałowymi. Kolejnym razem dodam wiórki kokosowe, bo aż za mną chodzą takie mini- kołacze... Mniam!


Polecam i zapraszam na degustację! :)

wtorek, 13 lipca 2010

Małe ucieczki w świat i jak spędzamy upały

Po 2 tygodniach spędzonych w szpitalu i kolejnych 3 w domu wśród czterech ścian z naszym Michaśkiem każde wyjście za bramę naszej kamienicy - czy to na wycieczkę autem przez miasto, spacer czy po prostu wyjście na drugą stronę ulicy do sklepu - jest dla mnie nie lada świętem i misternie celebrowaną chwilą. Pomijam fakt, że tęskno mi bardzo do mnóstwa zajęć i możliwości, jakie były moim udziałem przed pojawieniem się na świecie Miśka, a będą musiały poczekać. Ale świat na zewnątrz mnie zaskakuje i fascynuje, tak po prostu. O tym jak wiele jest się w stanie zmienić za oknami przez raptem 5 tygodni, przekonuję się na każdym kroku. A tu wyrosła kamienica, która przecież raptem "wczoraj" była "w trakcie", a tu nowy sklep, który warto by było odwiedzić, a to znowuż upalne dni - przecież ledwie "wczoraj" jeszcze padało i wiało chłodem, ledwie wczoraj zaczynał się okres truskawkowy, który jeszcze przed narodzeniem Miśka, starałam się na zapas wykorzystać, a tu już właściwie po nim, a przyroda tak buchnęła w te upalne dni tak do przodu...

Szukając schronienia i odpoczynku z dala od ludzi w te upalne dni w weekend dotarliśmy na działkę mojej Mamy. Ku mojej radości ogromnej, bo w związku z tym moim wyłączeniem z życia "na zewnątrz" czułam się jak Alicja w Krainie Czarów patrząc z zachwytem jak przyroda raduje się ciepłem i letnimi promieniami słońca. Na drzewach i krzakach dojrzewają soczyste czereśnie, wiśnie, czerwone i czarne porzeczki, poziomki, agrest... Niestety, z racji diety jaką mi zafundował Michasiek, muszę obejść się smakiem, więc pozostaje mi tylko chwytanie tych pyszności w kadrach.




I wszystko wokół kwitnie...

Moje ukochane hortensje. Tę białą przywiozłam jako pamiątkę z zeszłych wakacji od rodziny prowadzącej szkółkę roślin ozdobnych. I proszę , jak pięknie się odwdzięczyły. Napatrzeć się nie mogłam :) 


Powojniki, to od lat chluba mojej mamy. Ma 4 okazy, które co roku obficie obsypują się fioletowym i różowym kwieciem.

Białe róże - uwielbiam. A te działkowe są takie naturalnie bezpretensjonalne, pachnące...

Obok tych różowych pnących się wzdłuż płotu działki sąsiada nie mogłam przejść obojętnie. Wyglądały jak malowane!


Niestety, mój Synek pierwszych swoich wizyt na działce  wspominać najmilej nie będzie, bo temperatura na zewnątrz daje mu się we znaki bardzo. On za to zdecydowanie woli chłodniejsze wnętrze pokoju i drzemkę.

:))))))))

Od pierwszych dni życia przybyło mu już trochę ciałka. Pyza z niego mała. Wczoraj właśnie skończył miesiąc, a ja zupełnie nie wiem kiedy to minęło! :)

niedziela, 4 lipca 2010

Metamorfoza pewnego francuskiego lustra

Jeszcze w lutym czy w marcu zjawiła się w mojej pracowni pewna Pani, której marzyła jej się metamorfoza lustra, które dotąd trzymała schowane za szafą. Lustro to wcale nie byle jakie, bo raz że prezent, dwa - pamiątka po znanym i cenionym u nas arcybiskupie Marianie Przykuckim, który zmarł kilka miesięcy wcześniej. Cały problem tkwił w tym, że rama lustra pociągnięta była leciwą już warstwą złotolu, który nie dość, że spłaszczał beznadziejnie wszystkie żłobienia to na domiar złego w kilkunastu miejscach utlenił się tworząc nieciekawe zielone zacieki. Właścicielka lustra marzyła sobie, by ramę oczyścić i dotrzeć do surowego drewna, pięknie je podkreślić i zostawić. Wielkie było jej rozczarowanie, gdy się okazało, że rama z tak cennego surowca jakim jest drewno zrobiona nie jest i że to zwykły odlew z żywicy. Poprosiła więc tak czy owak o oczyszczenie i przemalowanie ramy sugerując kolory szarości, by pasowały jej do grafitowej szafy.

Zapodziałam gdzieś niestety na komputerze zdjęcia "przed", więc musicie użyć wyobraźni i uwierzyć na słowo, że to brudne złoto z zielonymi utlenionymi zaciekami wcale nie wyglądało za ciekawie!
Tak więc rama została oczyszczona (w tym miejscu dziękuję A. za pomoc), zagruntowana, kilkukrotnie malowana, na koniec cieniowania w szarościach, zabawa papierem ściernym, techniką suchego pędzla i wykończenie satynowym woskiem. Pracy trochę było, bo okazało się, że ta marna podróba a'la francuskie lustro pozostawiała wiele do życzenia, miała sporo ubytków, a samo lustro było beznadziejnie osadzone w kicie co już dawno skamieniał. Ale im więcej trudności - tym większa satysfakcja, że udało się projekt doprowadzić do końca.
Oto co wynikło z metamorfozy...





Przyznam po cichu, że z efektu byłam bardzo zadowolona, aż naprawdę szkoda mi było się z lustrem rozstać. Myślę, że całkiem znośnie udało mi się podkreślić plastykę ramy i przejść z kiczu (bo ta wersja złota naprawdę nie zachwycała do formy akceptowalnej).
(Skromnisia się odezwała :P Ale wybaczcie - zazwyczaj jestem perfekcjonistką, która ciągle widzi swoje niedociągnięcia...)

piątek, 2 lipca 2010

Pojawiło się Życie...

Żyję! Wracam. Z utęsknieniem ogromnym.
Cały czas wyrzucam sobie, że od lutego i ostatniego wpisu czas mi przebiegł gdzieś przez palce, niezauważalnie, a równocześnie tak intensywnie. Wyrzucam sobie, że tyle razy obiecywałam sobie, że napiszę, że skrobnę coś, że pokażę (a jest co), że podzielę się, że zostawię kilka śladów u Was. Dziękuję wszystkim Wam za troskę, za wiadomości, za pytania, za telefony, za maile przez ten czas gdy mnie tu nie było - Kochane z Was duszyczki i bardzo ciepło mi się robi na sercu myśląc, że jesteście! Dziękuję.

Teraz, gdy już za mną Ten Moment, mogę napisać wprost, że ostatnie miesiące były dla mnie czasem magicznego Oczekiwania. Oczekiwania na nowe Życie, które pchało się na świat :)

12 czerwca o godzinie 7.38 nad ranem przyszedł na świat nasz Synek, Michaś. Całe 4060 gram i 60 cm szczęścia. Od 3 tygodni żyjemy z J. poza czasem, w innym świecie, poza rzeczywistością i banalnością spraw codziennych. Śmieję się, że to swego rodzaju "matrix", ale faktycznie czuję się uwikłana całą sobą w coś metafizycznego, absolutnie nieuchwytnego, napawającego strachem, a równocześnie niewypowiedzianą odwagą w sobie.Obok prozaicznych zajęć przy Malutkim jest też bowiem dojrzewanie i odkrywanie samej siebie w nowej roli - Matki. Tak krucha i słaba Istotka jest całkowicie zależna ode mnie, każdego mojego ruchu, obecności... Myślałam, że jestem na to przygotowana, że miałam wystarczająco dużo czasu, że wiem, że czuję, że dam radę, a tu nagle zostałam rozłożona na łopatki i okazało się, jak wiele jeszcze przede mną do przejścia i zaakceptowania. Każdy kolejny dzień uczy mnie na nowo cierpliwości i pokory.




Boże, wielkie dzięki za Michaśka! Za ten cud nowego życia!

P.S. W tym czasie braku-totalnego-czasu powracam i obiecuję nadrobić to co uciekło już za mną... :)